Teatralne Marionetarium: Podróż Kolekcjonera przez Świat Lalek, Pacynek i Iluzji – tylko starocie czy już antyki?
Kiedy w słabo ogrzewanym magazynie dawnego teatru ktoś otwiera drewnianą skrzynię, a z miękkiego półmroku wypływa półuśmiechnięta twarz starej marionetki, powietrze natychmiast gęstnieje od historii; każdy sęk w drewnie, każdy odprysk farby zdaje się szeptać, że oto właśnie rozpoczyna się opowieść o tym, co w teatrze lalek najważniejsze – o niewidzialnej sile, która przez stulecia poruszała nitkami, cieniami i wyobraźnią. Kolekcjonerzy na całym świecie mówią zgodnie, że od takiego momentu nie ma odwrotu: kto choć raz doświadczył intensywnego zapachu wysuszonego kleju kostnego i zasłyszał ciche zgrzytnięcie miniaturowych stawów, ten automatycznie trafia pod czujne spojrzenie setek oczu zamkniętych w drewnie, papier-maché czy spracowanym filcu. Zaczyna się podróż, w której pogranicze sztuki plastycznej, historii teatru, etnografii i psychologii dziecka splata się w jedną, hipnotyczną całość, a każda kolejna lalka – czy to barokowa marionetka dworska, przydrożna pacynka kukiełkarza-wędrowca, czy aluminiowo-lateksowy bohater współczesnego studia filmowego – staje się punktem orientacyjnym w topografii fascynacji, która rozrasta się niczym korzeń dębu pod starą sceną.
Pierwszym krokiem ku świadomemu kolekcjonowaniu jest zrozumienie, że lalka teatralna to nie przedmiot martwy, lecz zawieszony w półśnie aktor, gotowy ożyć w chwili, gdy tylko znajdzie prowadzącą dłoń bądź promień światła. Dlatego właśnie stali bywalcy targów antykwarycznych z lalkami omijają gabloty pełne porcelanowych piękności o nienagannej prezencji, by zafiksować wzrok na kulawym pajacyku z odpadającą stopą, w którego kostkach szemrze echo setek przedstawień dla dzieci fabrycznych robotników. Kolekcjoner marionetek uczy się patrzeć na zużycie materiału jak na medal za męstwo, na zdarte policzki jak na notatnik reżysera, a na poszarpane sznurki jak na partyturę niewidzialnego kwintetu. Wielu początkujących zaskakuje fakt, że absolutnym faworytem aukcji bywają fragmenty lalek – sama głowa ozdabiana ręcznie malowanymi rzęsami, tułów z zardzewiałymi haczykami, czasem jedynie komplet starych mechanicznych dłoni – ponieważ liczy się autentyczność przeżytego czasu i możliwość rekonstrukcji genealogii spektaklu; taka genealogia ma rangę paszportu do przeszłości i potrafi zmienić skromny przedmiot w niezwykle cenny eksponat.
SKUP STAROCI, ANTYKÓW, KSIĄŻEK i in.
Zanim jednak jarmark pasji rozpędzi się na dobre, warto zarysować podstawową geograficzną mapę lalkarstwa, w której kolekcjoner bywa trochę podróżnikiem, trochę archeologiem na granicy kultur. Oto Czechy z bogactwem marionetek domowych, gromadzonych w szufladach i skrzyniach chłopskich zagród, gdzie strugał je w zimowe wieczory miejscowy cieśla; oto Indonezja, w której patyczki „wayang golek” noszą warstwami lakieru historię królewskich intryg i mitów; oto Sycylia z błyszczącą paradą „opera dei pupi”, w której metaliczny chrzęst rycerskiej zbroi zlewa się z głosem narratora; oto też Polska z tradycją szopki krakowskiej, w której anioł, diabeł i żołnierz austriacki spotykają się na jednej, misternie zbudowanej scenie. Każdy region składa hołd innemu rytmowi baśni, innej skali gestu i barwy głosu, dzięki czemu półki kolekcjonerów przypominają często gabinet osobliwości, gdzie obok siebie stoi filigranowa pacynka z wełny czesankowej i monumentalny, półtorametrowy bunraku o skomplikowanym systemie dźwigni; taki gabinet osobliwości jest zarazem atlasem antropologii, w którym zamiast map znajdziemy zapachy farb, dotyk tkanin i odgłos drewnianych stawów.
Kolekcjonowanie lalek teatralnych ma też swój aspekt rytuału codzienności – wymaga cierpliwości archiwisty, delikatności konserwatora i fantazji reżysera. Poranna inspekcja półek to nie uprzejmy przegląd bibelotów, lecz drobiazgowe badanie stanu skórek, śrubek, włókien i pigmentów, bo materia, z której powstały, kocha dramat: wysycha, pęka, kurczy się, chłonie wilgoć. Właściciel musi zatem nauczyć się alchemii mikroklimatu i znaleźć złoty środek między zbyt suchym, a zbyt wilgotnym powietrzem; musi wiedzieć, jak powstrzymać pleśń na lnianym kostiumie i jak odwrócić różowienie kleju kostnego przed jego ostatecznym skarminieniem. Słynne stwierdzenie, że każdy kolekcjoner lalek nosi w szufladzie pędzel i pęsetę, nie jest żartem: drobne naprawy stają się codziennym rytuałem medytacyjnym, a delikatne usuwanie kurzu bawełnianym wacikiem przypomina raczej ceremonię parzenia herbaty niż techniczną czynność. Wszystko to buduje więź tak silną, że właściciele potrafią rozpoznać swoje lalki po zapachu farby czy dźwięku poruszanej w nocy kotary – twierdzą, że figury odwdzięczają się wieczornym spokojem, gdy kolekcjoner zagasi lampę i wyjdzie, pozostawiając je w półmroku regałów.
Ostatecznie więc pierwsza faza drogi kolekcjonera polega na zbudowaniu czułego słownika, w którym słowa „marionetka”, „pacynka”, „kukła” czy „jawajka” nie są wyłącznie technicznymi kategoriami, lecz kluczami otwierającymi drzwi do całego świata dźwięków, zapachów i gestów. To słownik emocjonalny, w którym każdy wpis pulsuje wspomnieniem przedstawienia, ruchem szczupłej dłoni artysty, westchnieniem dziecka na widowni szkolnego korytarza. Gdy taki słownik zaczyna żyć wewnątrz kolekcjonera, dalsza podróż staje się nieunikniona, a każda skrzynia, jarmark i opuszczona scena mogą skrywać skarb większy niż stos największych banknotów. W kolejnej części podążymy właśnie tropem takich skarbów – przyjrzymy się rynkowi aukcyjnemu, strategiom wyszukiwania rzadkich egzemplarzy i kulisom negocjacji, w których urok patyny walczy z bezwzględną logiką ceny.
Kiedy początkujący kolekcjoner przekracza próg pierwszej profesjonalnej aukcji lalek teatralnych, doświadcza osobliwego dysonansu: oto na lśniących stołach z ciemnego mahoniu spoczywają przedmioty, które w naturalnym środowisku żyją przecież w półmroku kulis i zapachu scenicznego kurzu; teraz jednak pada na nie ostre światło reflektorów, lśnią w nim drobinki kleju, mika w farbie, wypolerowane guziki mundurów kukieł i hafty złotych nitek w kostiumach bunraku. Ta zmiana perspektywy jest znacząca, bo rynek aukcyjny – jakkolwiek magiczny – gra według reguł mniej romantycznych niż magazyn teatru: tu każda rysa staje się argumentem, każdy brakujący nit odpowiada kursowi walut, a historia spektaklu konfrontuje się z nagłówkami katalogu w rubryce „estymacja”. Dlatego w drugiej fazie swojej pasji kolekcjoner musi rozwinąć w sobie zmysł analityka: nauczyć się równoważyć pulsujące serce lalkarskiej nostalgii trzeźwym oglądem stanu zachowania, proweniencji i wartości rynkowej.
Zacznijmy od metod polowania. Stara szkoła głosiła: „najlepsze lalki znajdziesz tam, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy, że w ogóle istnieją” – czyli na wiejskich festynach, w przykościelnych stryszczach, na zapomnianych strychach domów ludowych artystów. Wciąż bywa to prawdą, ale współczesność dorzuciła do arsenału narzędzia cyfrowe: platformy aukcyjne, grupy kolekcjonerskie w mediach społecznościowych, skany katalogów dawnych trup, które trafiają do otwartych repozytoriów. Dzięki nim kolekcjoner może w poniedziałek rano w Warszawie wypatrzyć jawajkę z Jawy sprzed stu lat, a we wtorek wieczorem w São Paulo licytować miniaturową sycylijską figurę paladino, która dotąd kurzyła się w biurku emerytowanego scenografa. Taka globalizacja bodźców kusi mnogością okazji, ale niesie ryzyko: podbija ceny, ułatwia obrót falsyfikatami, a pośrednikom pozwala żonglować romantycznymi historiami bez pokrycia. Zanim więc wypali się cały budżet na „genialną rzadkość”, warto zbudować system weryfikacji: porównywać zdjęcia z archiwaliami, sprawdzać zgodność wymiarów z opisami, żądać zdjęć wewnętrznych mechanizmów marionetek – tam właśnie najłatwiej zauważyć ślady współczesnych wkrętów czy klejów syntetycznych.
Prawdziwi wyjadacze polują też w strefie półjawnej, którą można by nazwać „międzyprzestrzenią lalkarską”. To sieć prywatnych kontaktów: telefonicznych szeptów od kustoszów, instagramowych wiadomości od scenografów sprzedających nadmiar magazynowych figur, notatek na marginesach konferencyjnych programów festiwali, gdzie dyskretny znak „na sprzedaż” przy nazwisku twórcy potrafi rozpalić emocje bardziej niż oficjalna sesja licytacyjna. W tej strefie liczy się reputacja: kolekcjoner, który nie potrafi rozpoznać, kiedy milczeć, a kiedy pytać, zrazi do siebie środowisko, a informacja o nowym odkryciu przejdzie mu koło nosa jak nocny pociąg. Stąd zasada numer jeden brzmi: pielęgnuj relacje – z lalkarzami, scenografami, konserwatorami, a nawet z magazynierami teatrów. To oni wiedzą, które skrzynie szykują się do wyprzedaży, gdzie leży zapasowa seria głów z nieudanego tournée i komu właśnie zmarła ciotka pozostawiająca po sobie tekturowe pudła pełne pacynek z lat trzydziestych.
Strategia finansowa jest równie ważna jak sieć kontaktów. Rynek lalek ma swoje bańki – czasem drożeją postaci ze Wschodu, bo dokumentuje się nowy festiwal i rośnie popyt, czasem skaczą ceny bunraku, bo museum w Europie ogłasza wielką wystawę. Rozsądny kolekcjoner trzyma więc pod ręką poduszkę płynnych środków, ale nigdy nie kupuje pod wpływem nagłej eksplozji medialnego hype’u. Zamiast tego obserwuje: jeśli cena rośnie zbyt szybko, spokojnie odkłada pierwszy zastrzyk gotówki do szuflady z etykietką „konserwacja”, bo wie, że po okresie euforii przyjdzie korekta, a wtedy pojawią się okazje prawdziwe, nie prowizoryczne. Ekonomia pasji bywa brutalna: choć kolekcjonowanie lalek to domena serca, stabilność kolekcji wymaga arkusza kalkulacyjnego, tabeli amortyzacji i polisy ubezpieczeniowej, która chroni przed pożarem, powodzią i – niech to padnie wprost – przed kradzieżą zleconą przez innych zapalonych łowców.
Jeśli jednak uda się nabyć wymarzoną figurę, proces dopiero się zaczyna. Pierwsze dwadzieścia cztery godziny to kwarantanna: lalka odpoczywa w neutralnej strefie, by wyrównać wilgotność, a właściciel, w gumowych rękawiczkach, dokumentuje stan „as found”. Zdjęcia makro stawów, pigmentów, nadszarpnięć płótna zostają zapisane wraz z numerami partii drewna (jeśli występują) w dacie zakupu. Następnie przychodzi czas konserwacji: tu panuje żelazna dewiza minimalizmu – tyle, ile trzeba, lecz ani odrobinę więcej. Jasne, że kusi wizja olśniewającej renowacji, która przywróci lalce pierwotny blask, lecz nadmierne ingerencje potrafią zabić duszę przedmiotu, pozbawić go powabu autentyczności. Doświadczony kolekcjoner zleca więc prace specjalistom, którzy umieją zatrzymać patynę w połowie zdania, zachować rysy na policzkach i tylko zabezpieczyć drewno miksturą pszczelego wosku, by proces degradacji zwolnił, a nie zatrzymał się sztucznie. Po konserwacji przychodzi etap dokumentacji badawczej: wpis do katalogu cyfrowego, opis historii scenicznej – jeśli można ją odtworzyć – adnotacja o poprzednich właścicielach i kod QR przytwierdzony dyskretnie do wewnętrznej strony korpusu. Ktoś powie, że to już przesada, lecz właśnie tu przecinają się wieki: ręcznie szyta koszula kukły spotyka się z blokami danych, które zapewnią tożsamość artefaktu niezależnie od przyszłych zmian kolekcjonerskiej mody.
Prawdziwy smak przygody kryje się jednak w negocjacjach, gdy trzeba walczyć o przedmiot z kimś o równie rozpalonym spojrzeniu. Opowieści weteranów aukcji przypominają historie szpiegowskie – o szyfrowanych licytacjach telefonicznych, o taktycznych podbiciach na sekundy przed młotkiem, o sojuszach zawieranych na korytarzu tylko po to, by rozbić je pięć minut później na sali. Cała finezja polega na tym, by podczas gry nie dopuścić, by miłość do konkretnej pacynki zbyt wyraźnie zatańczyła w źrenicach: zbyt jawna ekscytacja podbija cenę bardziej niż najlepsze licytacyjne algorytmy. Stąd zawodowy poker face: najpiękniejsze kukły świata ogląda się z miną, jakby były średnich lotów reprodukcją, a dopiero w domu otwiera szampana przy dźwięku tęsknego klapnięcia stawów nowego nabytku.
Rynek lalek teatralnych nie byłby jednak kompletny bez wątku prawniczo-etnograficznego. Przemieszczenie zabytkowej marionetki przez granicę potrafi uruchomić procedury przypominające transfer dzieł sztuki: potrzebne są świadectwa wieku, zgody konserwatorów, certyfikaty braku roszczeń restytucyjnych. Kraje o silnej tradycji lalkarskiej, takie jak Indonezja czy Włochy, wprowadzają nawet okresowe zakazy eksportu kluczowych kolekcji, co oznacza, że transakcje muszą być planowane z wyprzedzeniem i przy wsparciu kancelarii prawnych. Doświadczony kolekcjoner wie, że warto inwestować we współpracę z instytucjami muzealnymi – nie tylko po to, by pożyczyć eksponaty na wystawę, ale by zyskać ich „parasol” w procedurach celnych. Coraz częściej pojawiają się też kontrakty hybrydowe: kupujący nabywa prawo własności, lecz zgadza się przez określony czas udostępniać obiekt w kraju pochodzenia. To z kolei otwiera fascynujący rozdział o wspólnym, transnarodowym kuratorstwie, które zmienia prywatną pasję w misję publiczną.
Podsumowując: druga część drogi kolekcjonera lalek to pulsująca mieszanina polowań, kalkulacji, renowacyjnych rytuałów i delikatnej gry dyplomatycznej. Uczy ona, że każda pacynka ma dwie twarze – sceniczną, zwróconą ku światłu, i rynkową, zwróconą ku zimnej logice wartości. Dopiero pogodzenie tych światów sprawia, że kolekcja staje się czymś więcej niż zbiorem obiektów – staje się sceną, na której spotykają się pokolenia artystów, kupców, widzów i badaczy. W ostatniej części spróbujemy zaś odpowiedzieć na pytanie, co dzieje się z kolekcjonerem, gdy półki zaczynają pękać od ciężaru drewnianych głów, a w mieszkaniu brakuje ścian na kolejne gabloty: czy pasja ma granice, czy też – jak dobra bajka – rośnie, dopóki nie postanowimy przekazać w jej ręce własnego głosu.
Gdy kolekcja rozrasta się tak, że w mieszkaniu zaczyna rezonować dziwna polifonia – tu stukanie kolan jawajki, tam skrzypnięcie stawu sycylijskiego paladino, a nocą cichy szelest koronkowych mankietów z kukiełki franciszkańskiej – kolekcjoner staje przed dylematem, który można porównać jedynie do arogancji rozlewającej się rzeki: czy nadal dopuszczać przypływ, czy też zbudować tamę. Pękające półki i znikający metraż to sygnały, że prywatna scenografia wymyka się reżyserowi-domownikowi spod kontroli. W tym punkcie wielu entuzjastów zaczyna wstydliwie flirtować z ideą minimalistycznego detoksu, ale szybko uświadamia sobie, że z lalkami nie ma rozwodów polubownych: każda figura, nawet ta najbardziej obtłuczona, zasługuje na troskę, bo niesie w sobie rozdział niepowtarzalnego scenicznego DNA. Jak więc przeobrazić domowe muzeum w przestrzeń, która nie przytłoczy ani mieszkańców, ani gości, a jednocześnie zachowa intymną aurę zakulisowego misterium? Odpowiedź kryje się w powolnej, acz konsekwentnej ewolucji od hobbystycznego składu do prywatnego archiwum – miejsca, w którym chaos marionetkowej rodziny zamienia się w opowieść o trwaniu, przemianach stylu i tkanki kulturowej.
Początkiem tej transformacji bywa inwentaryzacja totalna, przeprowadzona jak chirurgiczna operacja na otwartym sercu pasji. Kolekcjoner zakłada rękawiczki, otwiera pudła, odkleja notatki; każde włókno, każde przetarcie, każdy zapach wędruje do elektronicznej karty katalogowej, a tam łączy się z datami premier, nazwiskami reżyserów, skanami afiszów. W zapachu starego kleju rodzi się baza danych: tak dokuczliwie precyzyjna, że dla postronnych wygląda niczym system logistyczny lotniskowca. To jednak dopiero pierwszy ruch, bo prawdziwa wartość archiwum leży w zdolności opowiadania historii. Dlatego zaraz obok faktów pojawiają się drobne anegdoty – ślad po szmince aktorki, która oparła się o pacynkę w garderobie, plama wosku z nocnych prób jasełek czy kropelka potu konserwatora, który w upalny lipiec ratował bunraku przed deformacją lakieru. Tak splecione dane i emocje tworzą gęstą tkankę, której nie powstydziłby się najlepszy kurator; tym samym archiwum staje się żywym organizmem, gotowym opuścić prywatne cztery ściany i wyjść ku widzom.
Zanim jednak kolekcjoner poprosi świat o uwagę, musi rozstrzygnąć kłopotliwą kwestię kuratorskiego scenariusza: które lalki zasługują na ekspozycję, które na rotację, a które na ciszę magazynu? Nie istnieje algorytm, który rozwiąże ten konflikt bezboleśnie, bo emocjonalny kapitał inwestowany w figury nie poddaje się linijce Excela. Z pomocą przychodzi myślenie teatralne: tak jak spektakl opiera się na rytmie kulminacji i wyciszeń, tak ekspozycja musi oddychać. W praktyce oznacza to odwagę w selekcjonowaniu: obok ikon – sycylijskich rycerzy z połyskiem niklowych szyszaków czy monumentalnych bohaterów bunraku – powinny znaleźć się skromne cienie teatru wietnamskiego na wodzie albo niepozorne czeskie domowe marionetki z gąbczastymi policzkami. Taki kontrast działa jak modulacja muzyczna: pozwala widzowi odpocząć, nabrać dystansu i wrócić do kulminacji z nową wrażliwością. Ironią losu jest, że najtrudniejsze w kuratorstwie jest pozwolenie niektórym skarbom milczeć w półcieniu; ich dzień przyjdzie później, w następnej odsłonie, kiedy publiczność zapragnie świeżego tonu.
Gdy scenariusz jest gotowy, a lalki wybrane, pojawia się kolejny protagonistyczny wątek: technologia ekspozycji. Tu walczą dwie siły – pokusa współczesnych multimediów i pokora wobec materii, która przez dekady żywiła się półmrokiem. Oświetlenie LED-owe musi być tak ustawione, by nie spalić pigmentów, a jednocześnie wydobyć rzeźbiarską plastykę policzków. Czasem wystarczy subtelna „oddechowa” animacja świateł, by widz poczuł iluzję ruchu. Równie istotne są warstwy dźwiękowe: nagrany szelest sznurków, odgłos stawianej bambusowej tyczki albo echo dziecięcego śmiechu z archiwalnego nagrania potrafią budować dramaturgię wystawy lepiej niż najwymyślniejsza grafika 3D. Tu pojawia się efekt uboczny – kolekcjoner, który dotąd mówił o sobie „amator-pasjonat”, nagle staje się półprofesjonalnym reżyserem intermedialnym, wchodząc w orbitę współpracy z projektantami światła, dźwiękowcami i scenografami. Tak ucieleśnia się prawdziwy sens teatralnego zbioryzmu: przechodzi on z fazy gromadzenia w fazę dzielenia się, transformując samotną fascynację w społeczne wydarzenie.
Społeczny aspekt uwidacznia się szczególnie, gdy wystawa ściąga międzypokoleniową publiczność. Nie ma bardziej wzruszającego widoku niż dziecko, które kładzie dłoń na szybę gabloty i milknie, hipnotyzowane półuśmiechem pajacyka sprzed stu lat, podczas gdy dziadek pochyla się, by szeptem zdradzić legendę o pierwszym przedstawieniu, które oglądał jako uczeń przedwojennej podstawówki. Te mikroskopijne akty przekazywania pamięci są esencją kolekcjonerskiej misji. Od tego momentu kolekcjoner zaczyna postrzegać swoje lalki jak narzędzia transferu wspomnień – drobne wehikuły czasu, które potrafią jednym ruchem drewna przenieść widza z centrum handlowego w głęboki cień prastarego jarmarku, w zapach palonej żywicy i gwar rozśpiewanego tłumu. Nie wszyscy goście wystawy zostaną kolekcjonerami, ale każdy wyjdzie z kieszeniami wypchanymi pytaniami: o to, jak wiele historii kryje się w rzeczach pozornie martwych, jak utrzymać w nich puls życia i czy przypadkiem w piwnicy rodzinnego domu nie śpi od dekad długa, zapomniana marionetka, którą wystarczy obudzić.
Kiedy emocje opadną, zostaje praktyka dnia codziennego: konserwacja wciąż trwa, a logistyczny ciężar rośnie. Kolekcjoner rozważa współpracę z muzeum lub fundacją, pyta, jak zapewnić zbiorowi byt po własnej śmierci, by nie skończył w pudłach z etykietą „niepotrzebne”. W tym miejscu zaczyna się filozofia odpowiedzialności: własność prywatna spotyka się z dobrem wspólnym. Niektórzy wybierają darowiznę instytucjonalną, inni stawiają na model hybrydowy – depozyt czasowy z prawem prezentacji pod własnym nazwiskiem. Coraz głośniej słychać też o cyfrowym dziedziczeniu: skany 3D lalek trafiają do bibliotek wirtualnych dostępnych za darmo, co tworzy bliźniacze życie kolekcji – materialne i cyfrowe. Czy to zdrada materii? Niekoniecznie; raczej dowód, że drewniany aktor może zagrać podwójną rolę, jeśli scenariusz uwzględni szacunek do jego struktury atomowej.
W finałowej scenie tej opowieści kolekcjoner zdaje sobie sprawę, że tytuł „właściciel” był od początku omyłką. Lalki nie należą do nikogo; są węzłami w sieci historii, a zadaniem kolejnych opiekunów jest jedynie przesuwać je o krok dalej, nie zrywając nici. Najpiękniejsze kolekcje to te, które nie kończą się na półce ani na ekspozycji, lecz krążą – użyczane teatrzykom szkolnym, warsztatom terapeutów, projektom badawczym. Bo lalka żyje wyłącznie w ruchu, nawet jeśli tym ruchem jest tylko subtelny skok wyobraźni widza. Dlatego dojrzały kolekcjoner planuje już nie tyle kolejny zakup, ile scenariusz, w którym jego marionetki zatańczą wtedy, gdy on sam będzie siedział w ostatnim rzędzie – w ciszy, z wdzięcznością obserwując, jak pulsuje przekazana dalej energia.
Tak domyka się pełen cykl pasji: od intymnego olśnienia zapachem starego drewna, przez żar polowania i kalkulacji, po moment, w którym kolekcja staje się tkanką wspólną. W tej perspektywie lalki teatralne, pacynki i kukły nie są ani bibelotami, ani kuriozami; są żywą dokumentacją ludzkiego pragnienia, by w małej skali odzwierciedlić dramat życia, pozwolić mu się powtórzyć, przeobrazić, ocalić od zapomnienia. A kolekcjoner? On tylko wyciąga ręce, by podtrzymać nitki, pilnować świateł i oddać głos drewnianym zastępom, które – jeśli dobrze wsłuchać się w nocne trzaski – już ćwiczą kwestie do kolejnego spektaklu.
wpis gościnny: M. W.
- Views140883
- Likes0