Spuścizna Wyznania antykwariusza 015 Stanisław Karolewski
We Wrocławiu czuć już wiosnę. Czasem nocą jeszcze chwyci przymrozek albo przez dwa dni posypie śnieg z deszczem, ale ciężko w połowie marca traktować go jeszcze poważnie. Im jednak dłużej jedziemy, tym bardziej przybywa śniegu po obu stronach drogi a w samochodzie robi się zimniej. Na stacji ubieram bluzę i czapkę. Na szczęście kawa parzy w palce i ruszamy w ostatni odcinek, coraz bardziej wijącej się wśród lasów drogi.
Gdy trafiamy na miejsce jest już pełnia zimy, zniknęły też wrocławskie chmury i słońce oślepia odbijając się od zaśnieżonego podwórka. Gdzieś w dole szczekają psy. Stary dom z bala jak ilustracja do książek o Kasprowiczu albo Witkiewiczach. Tylko sportowe auto przed domem, przypomina, że to jednak dwudziesty pierwszy wiek.
– W rodzinie jest taka legenda – mówi nasz gospodarz – tak się mówi, że gdy po potopie ludzie zeszli z gór, to niektórzy poszli dalej zasiedlać doliny, a moi przodkowie osiedlili się w tej okolicy. Ja nazywam się – tu wymienia swoje nazwisko – i w co drugim domu mieszkają jacyś dalsi lub bliżsi kuzyni. – Przyjechał chwilę przed nami, pokazuje nam co jest do obejrzenia i jednocześnie rozbiera się z płaszcza i marynarki. – Muszę się przebrać i napalę, to się zrobi cieplej. – Rozgrzejemy się pracą – zapewniamy, ale cieszy nas myśl o tym piecu – w domu jest naprawdę zimno.
Jego ojciec i dziadek byli znanymi naukowcami. Ojciec zmarł kilka lat temu i trzeba rozprawić się z jego spuścizną. Ile może zabrać do mieszkania w Warszawie?
Książek jest dużo, naprawdę dużo. Zdjęcia które przesłał nie kłamały, ale niedoszacowały tej liczby, bo w wielu miejscach książki stoją w trzech rzędach. Oprócz trójściennych bibliotek w gabinecie i w salonie znalazły się też pełne szafy w sypialniach i na strychu. Do tego ponad setka rzeźb regionalnych oraz pojedyncze srebra i platery z końca XIX wieku. Jakby tego było mało, to kuchnia pełna kamionki oraz kilka kartonów pocztówek i fotografii.
Nie przeszkadza nam w przeglądaniu, ale po kilku godzinach wchodzi do pokoju i mówi:
– Ja jestem typowym korpoludkiem i nie potrafię gotować, ale usmażyć jajecznicę umiem. Zapraszam na dół – jest już gotowa. Kawę robi fest, po góralsku. Mocną jak siekiera. W wełnianym swetrze i sztruksach, w tym otoczeniu wygląda rzeczywiście na miejscowego z dziada pradziada. Czasem zdradza go tylko angielsko-korporacyjna nowomowa, którą miesza z gwarą. Sam śmieje się z tych językowych szarż, które sprawnie mu idą:
– Dostałem takiego requesta: chałpę ogarnąć i naryktować żeby target był zadowolony. – Śmieje się i przechodzi na ludzki: – Z tymi moimi kuzynami, to największe jaja były w szkole: pół szkoły się tak samo nazywało, a w mojej klasie było trzech Janów – tu znów wymienia swoje nazwisko.
Otwiera przy nas kolejne szafy: proszę się rozejrzeć, może coś jeszcze państwa zainteresuje. Dom idzie na sprzedaż, nowy właściciel zrobi tu pewnie pensjonat i wszystko wyrzuci. Niektóre przedmioty przypominają mu jakieś rodzinne opowieści albo wspomnienia z dzieciństwa: – Babcia kazała mi całować tę pasyjkę na dobranoc. – W tym wazonie zawsze stały kwiaty, kiedyś go wywaliłem i woda polała się na taką ciotkę – nikt jej nie lubił, a w kółko u nas przesiadywała – ojciec jak zobaczył, że jest cała mokra, to zamiast się na mnie wkurzyć powiedział po cichu: – dobra robota, a do ciotki, że chyba musi iść do domu się przebrać. – Zdejmuje ze ściany ceramiczną figurkę małpki – jedną ręką trzyma się gałęzi, a druga służy za wieszak. – To ja! – komentuje ze śmiechem. – Jak coś przeskrobałem – znowu zbiłem szybę, albo biłem się w szkole – a byłem urwisem, więc to zdarzało się często, to matka najpierw próbowała się gniewać, ale słabo jej szło, więc tylko mówiła do mnie: ty małpko.
Gdy wychodzimy w domu jest już cieplej. Na dworze noc. Zabieramy ze sobą rzeźby, ceramikę, zdjęcia i trochę innych drobiazgów. Po książki i kilka drobnych mebelków musimy wrócić. Przebijamy się przez noc myśląc o tym spotkaniu.
„Weekly ur” zmywa z Jana kolejne warstwy Warszawy. Gdy przyjeżdżam – tym razem ciężarówką, po śniegu nie ma już śladu, na trawniku witają mnie krokusy. W miejscu gdzie stała wyścigówka rozparł się pień z wbitą weń siekierą – wokół rozsypane kawałki drewna. Nawet uścisk dłoni, gdy się witamy, ma jakiś bardziej krzepki. Twarz ma teraz zarośnięta, ale nadal przecina ją ten sam uśmiech.
Wszystkie książki leżą na swoich miejscach, ale w domu jest inaczej. Ciepło i przyjaźnie – pewnie wiosenne powietrze i częste wietrzenie, zrobiło swoje. A może dom poczuł swojego gospodarza. Na stole tulipany. Pakuję zakupy a ekipa z którą przyjechałem zanosi je na pakę. Jan jest wyraźnie podekscytowany, zupełnie inaczej niż tydzień temu, gdy prawie się nie pokazywał, ale wciąż wychodzi na podwórko, bo co chwila przydreptują sąsiedzi – sprawdzają czy nie okradacie mi chałpy – cieszy się gospodarz. I dodaje: – Jednak ją zostawię, spłacę siostrę – już rozmawialiśmy. – Gładzi ręką drewniany filar werandy.
autor: Stanisław Karolewski ( https://szarlatan.pl/szarlatan-stanislaw-karolewski/ )
Inne miniatury na: https://szarlatan.pl/category/wyznania-antykwariusza/
oraz https://facebook.com/Szarlatan
autor na Facebooku: facebook.com/stanislaw.karolewski
Youtube: https://www.youtube.com/@TVSZarlatan
- Views107947
- Likes0