Mikołaj Wyznania antykwariusza 017Stanisław Karolewski
Trzeba go lubić. Nie da się go nie lubić. Uśmiecha się pełną piersią, odsłaniając przy tym komplet uzębienia. Zawsze ma dobry nastrój. I zaraża tym nastrojem innych. Do tego jest usłużny, pomocny i życzliwy. W dodatku ma mocne, stare imię, które wszyscy lubią: Mikołaj. Znacie jakiegoś Mikołaja, którego nie lubicie? Właśnie. Opowie dowcip i wie kto ma dziś imieniny. Gdy kondukt przechodzi ulicą zawsze przystaje i materiałową chusteczką ociera wyimaginowane łzy. Na wsiach do dziś kondukty chodzą ulicami, w mieście nic z tego, ale wiem że tak robi. Otwiera damom drzwi, a w tramwaju czyta gazetę, bo drzwi otwierają się same.
Przyszedł z książkami a przy okazji zaprzyjaźnić się. Czasem przynosił drobny prezent albo inne drobiazgi do sprzedaży. Zwykle nic wartościowego, ale nie dało się zostawić go z niczym. Nawet latem ubierał dwurzędową marynarkę – znów stały się modne. Tak samo te kolorowe krawaty. Lata osiemdziesiąte szybko minęły, ale znów są.
Zanim przeszedł do clou, zapytał o zdrowie żony lub o to jak się mają moje dzieci. Opowiedział o przygodzie, która spotkała pewnego pana w parku, który nierozważnie karmił gołębie w nowym płaszczu – jesteśmy sami Panie Stanisławie? Tylko mężczyźni? – Wiec miał nowy płaszcz a one go.. wie pan o czym mówię. Całego – Hahaha – i wybuchał głośnym śmiechem, gdy tak się śmiał jak dziecko, siedemdziesięciolatek, ciężko było mu w końcu nie zawtórować.
Napomknął mimochodem, że pracował niegdyś w wydawnictwie. Przy którejś z kolejnych wizyt; a było ich mnóstwo, wyjmując książkę z jednego z największych wydawnictw Polski Ludowej napomknął, że to było właśnie to wydawnictwo, ale jakby się przestraszył, że o tym mówi i szybko zmienił temat, mówiąc o kolejnych wyciąganych z torby książkach. A orientował się w nich doskonale. Mimo, że bez wątpienia przynosił je spod śmietników – zdarzało się, że niekiedy zawilgocone lub z podpisami za każdym razem innych właścicieli, wiedział co przynosi. Po kilku wizytach wiedział już, co może mnie zainteresować i pojawiał się rzadziej, ale z lepszym wyborem. Filozofia, matematyka, astronomia – o nich również potrafił opowiedzieć.
Bał się dzieci. Gdy te pojawiały się w antykwariacie szybko żegnał się i wychodził a gdy dopiero się pojawił w firmie i musiał je znieść, przez jego twarz przebiegał grymas – niekiedy szybki jak mgnienie, ale ukazujący jakąś zupełnie inną twarz. A po chwili, najlepiej gdy dziecko wychodziło, albo przynajmniej oddalało się od niego, wracał usłużny i zawsze najszczęśliwszy z ludzi: Mikołaj.
– Pani Agnieszko, a dziś mam coś dla pani. Proszę zobaczyć jakie piękne korale. Bursztyn bałtycki. Moja mama zawsze przywoziła takie z Sopotu. Rodzice dużo podróżowali, mama bywała też w Monako i na Lazurowym Wybrzeżu, ale zawsze najbardziej kochała te polskie bursztyny.
Innym razem przyszedł wyraźnie zdenerwowany, w brudnym prochowcu, powiedział, że dzieci obrzuciły go błotem. Zrobiłem mu herbaty. Wypił i się uspokoił, ale przypominało to bardziej scenę z przedwojennej powieści niż z życia. Czy dzisiejsze dzieci obrzucają jeszcze kogoś błotem? Przecież smartfony by się im pobrudziły.
Przy kolejnych wizytach znów mieliśmy do czynienia ze statecznym, spokojnym i radosnym starszym panem, aż nagle przyszedł z kolegą, który służył za tragarza, bo oprócz zwyczajowej porcji książek przynieśli, to znaczy kolega przyniósł: sporo ceramiki. Kolega żul – dodajmy. I ów kolega, jak zauważyliśmy – żul, gdy zobaczył antykwariat, powiedział:
– Mikuś, ale przecież ty masz dom pełen książek i takich bibelotów. Przecież mógłbyś je tu sprzedać! – Na co pan Mikołaj odpowiedział:
– Mówiłem ci, że tamte są po rodzicach, nie są na sprzedaż.
– Ale miałbyś na rachunki i na ogrzewanie. A poza tym jak po rodzicach jak mówiłeś, że połowę to ty sam wydawałeś?
Wprawdzie nie było w okolicy żadnych dzieci, ale znów ujrzałem odmienioną twarz – cała poczerwieniała. Szczęki się zacisnęły. Dłonie złożyły w pięści jak do ciosu, przed którego wyprowadzeniem, widać bronił się ostatkiem sił, mimo że kolega był słusznej postury. Tamten jednak zamilkł, dokończyliśmy transakcję, ale nie przychodził potem przez kilka miesięcy. Gdy wrócił był wymizerowany, ale znów w nastroju, choć powinienem był napisać: grał, że jest w nastroju. Nie wiem czy teraz już bardziej nieporadnie, czy mi się wreszcie otworzyły oczy, na to że jego wesołkowatość była tylko sposobem przetrwania. Nie wspominaliśmy o tamtym incydencie, ale pojawił się między nami dystans. Ciężko mi było już traktować go jak duże dziecko, a może jego śmiech nie był już tak zaraźliwy. Udawałem jednak, że się śmieje, udawaliśmy oboje i życie powróciło na swoje właściwe koleiny.
Kolejny rozdział tej opowieści dopisał przypadek. Już wcześniej wpisywałem w wyszukiwarkę jego imię i nazwisko, ale nie było satysfakcjonujących wyników. Ta sprawa, przyznam szczerze, nie spędzała mi snu z powiek – z cudzych żyć, najbardziej obchodzą mnie życia bohaterów literackich. Trafiłem jednak na katalog z lat osiemdziesiątych, wcześniej wskazanego przez niego wydawnictwa w którym Mikołaj wymieniony był jako dyrektor redakcji, a po tej nitce doszedłem do kłębka – przez dość krótki okres był nawet prezesem całego wydawnictwa.
W kolejnych latach coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Choć zawsze był chudy została go połowa. Miewał lepsze i gorsze dni, ale miał tendencję zniżkową. Częściej wspominał o swojej sytuacji. Z tych strzępków ułożyłem historię jego życia: rodzice zostawili mu dom w willowej dzielnicy. Z renty, którą potem zmienił na emeryturę wszystko szło na rachunki, dlatego początkowo odwiedzał znajomych, którzy go karmili i dawali drobne kwoty albo drobiazgi do sprzedania. Potem zaczął chodzić po śmietnikach, a w domu urządził hotel dla bezdomnych i jakoś to ciągnął, ale zaczęli go okradać a rzeczy pozostawione przez rodziców, to była dla niego relikwia, nie tyle przez wgląd na ich pamięć, co przez to, że miał w sobie głębokie przekonanie, że gdy „ruszy kapitał” będzie to znaczyło, że się stacza. Widocznie umysł nękany schizofrenią nie uznał za staczanie się jego śmietnikowej „późnej archeologii” a wyprzedaż precjozów rodzinnych już tak. Kiedy odszedł z wydawnictwa na rentę, miał koło czterdziestu pięciu lat – brał leki i jakoś sobie radził. Całość skończyła się bajecznie i chyba przez to zakończenie zdecydowałem się o nim napisać – otóż pod koniec naszej znajomości, znów zmężniał i wyraźnie odmłodniał. Zaczął ponownie o siebie dbać, a jego szczere: hahahaaa na cały antykwariat znów nakazywało mi się roześmiać. Aż w końcu poprosił mnie żebym mu zrobił zdjęcie, przyszedł na sesję starannie uczesany i ubrany w nowym garniturze, i tym razem aż kipiał z chęci podzielenia się ze mną dobrą nowiną: otóż poznał pewną panią korespondencyjnie i chciałby jej przesłać swoje zdjęcie. Potem ogłosił pierwsze spotkanie i już właściwie przestał przychodzić, wpadł tylko by oznajmić, że się wyprowadza do owej damy, a willę wynajął przez agencję, już jakiś czas temu, teraz sam mieszka w pokoju u kolegi.
Gdy po latach, piszę te słowa, prawie wierzę jak wierzyłem w jego zawsze dobry nastrój, że owa dama istniała także poza jego umysłem. I w długie, rozgwieżdżone noce wspominają tego antykwariusza, który zrobił mu to zdjęcie z kierunkowym światłem na którym on stoi jak Humprey Bogart w Casablance. To zdjęcie w którym ona się zakochała. I gdy już tak we wszystko wierzę – a jest środek nocy, gdy piszę te słowa, niedługo będą Święta, więc o wiarę nieco łatwiej, to wierzę też, że jej wnuki on traktuje jak swoje i że może już ze spokojem wspominać swoją żonę i dwoje dzieci, które zginęły w wypadku – wkrótce po tym, gdy został dyrektorem.
autor: Stanisław Karolewski ( https://szarlatan.pl/szarlatan-stanislaw-karolewski/ )
Inne miniatury na: https://szarlatan.pl/category/wyznania-antykwariusza/
oraz https://facebook.com/Szarlatan
autor na Facebooku: facebook.com/stanislaw.karolewski
Youtube: https://www.youtube.com/@TVSZarlatan
- Views138873
- Likes0