Edek. Wyznania antykwariusza 002 Stanisław Karolewski
Przychodził sam lub z żoną. Czasami z synem, jeżeli miał dużo towaru. Drobny handlarz antykami. Rozwieszał ogłoszenia na słupach. Jeżeli ktoś się z nim skontaktował lub kupił z danego domu jedną rzecz, latami potrafił dzwonić, przypominać się w sprawie kolejnych, które wypatrzył na ścianie lub w kredensie. Nie raz pokazywał mi z dumą swój grubo wypchany karteluszkami adresownik. Wyjmował go z wewnętrznej kieszeni eko-skóry, w której zawsze chodził — niezależnie od pory roku. Pocierał palcem po brodzie, okolonej trzydniowym zarostem — także zawsze takim samym, nie dłuższym ani nie krótszym, lecz w sam raz. I mówił: – żeby pan tylko wiedział do kogo ja tu mam telefon albo w innej wersji: – u kogo mam umówioną wizytę. A „kogo” wypowiadał takimi słowy, że człowiek od razu wiedział: – albo papież albo car — postanowili opchnąć Edkowi coś z dawnego świata. Do dziś podziwiam go za jego public relations, ja nie potrafię dzwonić, przypominać się, skamleć, czarować. U mnie: tak, to tak, nie to nie. Choć pewnie i czasy się zmieniły – gdy go poznałem kończył już trasę, do której rozbiegł się dziesięciolecia wcześniej. Znał też żulerkę z całej dzielnicy, więc jak potrzebowali się napić, a z kamienic niejedno dało się wynieść, szli do Edka.
– Kiedyś przyszli i do mnie – chcąc ominąć pośrednika -Wiemy, że do pana Edek przychodzi. Edek się zna, pracował kiedyś w ramiarni – jakby ten argument decydował o wszystkim. A dzisiaj my przyszliśmy nie do niego, ale od razu do pana. Mają torbę pełną mosiężnych lut-lamp. Jeden opowiada jak jeszcze z nich korzystał w jednym ze zlikwidowanych zakładów.
Edek rzeczywiście się znał. Wiedział, że mały obraz jest tańszy od dużego, a duża książka, album jest droższa od małej i cienkiej. Zawsze przychodził ze swoimi propozycjami cen, które ja akceptowałem albo odrzucałem, ale się z nim nie targowałem. Czasem dziwiło mnie, że nic niewartą PRL-owską encyklopedię wycenia na dwieście złotych a poszukiwane XIX wieczne broszury pszczelarskie:
– Te oddam panu po piątce, ale jak pan chciałby wszystkie, to po trójce. – Czasem też dziwiło mnie skąd pozyskuje tyle towaru. Potrafił przyjść kilka razy w tygodniu. W niedzielę tym czego nie sprzedał w antykwariatach, handlował na targowisku, na którym jednak swoje ceny obniżał. Zdarzyło się raz czy dwa, że ktoś przychodził z czymś co wcześniej oferował mi Edek, ale oczekiwał za to o wiele wyższej ceny, więc chyba czego nie wzięli antykwariusze, na placu wyprzedawał już za bezcen — byleby było na nowe zakupy. Tak też pozyskiwał nowe kontakty — Ogłoszenia i ulotki, to jedno, a każdej niedzieli zdobywam kilka nowych adresów. – mawiał.
O tej ramiarni też mi opowiadał. To była prawda. Najwrażliwszy był na drewno. Gdy przynosił jakiś drobny mebel albo drewnianą rzeźbę stawał się poetą:
– Ten czerwony odcień to wiśnia, a jaka delikatna… jak kobieca skóra w dniu osiemnastych urodzin. Wisienka dziesięcioleciami dawała ludziom owoc, a gdy się zestarzała wciąż zachwyca. Zupełnie odwrotnie niż u ludzi. – Czasem dzielił się też uwagami o praktycznej stronie życia, pamiętam jak kiedyś przyniósł całe fabryczne opakowanie kubków Porcelitu Pruszków i mówi: – Dobrze jest żeby mężczyzna miał swój kubek, można w życiu nic nie mieć swojego, nic innego, ale kubek trzeba mieć. – Jeżeli pan nie ma kubka, niech pan wszystkich nie odsprzedaje, jeden sobie zachowa. Niedrogo policzę.
A potem gdy jego myśli zaczęły krążyć wokół zawartości kubka, dodał jeszcze:
– Czasami solona słonina jest lepsza niż kiełbasa. Trzeba zjeść plaster i można cały wieczór się bawić.
Oglądając fiński nóż, który miałem w ofercie powiedział: – Dobry, ostry. Jak pan będzie potrzebował sprawić kurę albo zająca, to niech pan je da do zamrażarki i da mi znać w godzinę się z tym uwinę. Ale jak się trafi sarna — Zdaje się, że umiał też prawidłowo ocenić moje umiejętności praktyczne, nie tylko z zakresu patroszenia zwierząt, ale i prowadzenia auta – Jak się trafi sarna, to niech pan do mnie zadzwoni od razu z drogi. Trzeba działać szybko, zanim się popsuje, a do zamrażarki nie wejdzie. Ja nastawię wrzątek i jak pan do mnie przyjedzie, to zajmiemy się nią u mnie w piwnicy. Wszystko panu wytłumaczę. A na ogródkach przy Bujwida jeden facet ma wędzarnię, zadzwonię do niego to nic się nie popsuje – trochę zjemy, trochę do lodówki i zamrażarki, a resztę się uwędzi – może potem miesiącami wisieć. Tylko bagażnik trzeba wyłożyć folią, bo jak wszystko przesiąknie krwią, to auto nie do odsprzedania.
Czasem popadał też w stan zadumy filozoficznej nad światem. Dotykał wtedy językiem swojego złotego zęba — to był jeden z ostatnich złotych zębów jakie dane mi było w życiu oglądać. Żywe świadectwo dawnych czasów. I dzielił się swoim doświadczeniem: – Kobieta jest jak rama od obrazu, można podszpachlować i jest git. Jak się dobrze podszpachluje, to jest nawet piękniejsza od nowej. – A po chwili zadumy dodał: – I tańsza.
Kiedyś oprowadzając po mieście koleżankę — antykwariuszkę z innego miasta, spotkałem Edka na wrocławskim Rynku. Taszczył walizkę i kilka starych ram właśnie. Zawstydził się i wytłumaczył, że idzie do konkurencji, bo zakupy zrobił przed chwilą i kilka domów dalej – nie ma siły taszczyć do mnie, a poza tym: – Pan przecież pustych ram nie bierze. Szybko się pożegnałem, bo już widziałem w jego oczach, że i mojej koleżance chce udzielić lekcji życiowej mądrości.
Edkowiana – tak nazwałem rzeczy od Edka i od jego żony, bo z biegiem lat widać było jak podupada na zdrowiu. Często on był już tylko głosem a żona rękami, bo syn się wyprowadził i przestał już robić za tragarza. Potem Edkowa przychodziła już sama, ale przynosiła coraz gorsze rzeczy. Zagadnąłem ją kiedyś o męża, ale powiedziała że leży w szpitalu. W końcu i ona przestała przychodzić. Do dziś mam prawie dwustuletnie płótno przedstawiające sad w rozkwicie — jako średniej wielkości, było tańsze niż duży, współczesny akt o wątpliwych proporcjach i kolorystyce, który trafił pewnie na plac
Od ostatniej wizyty Edkowej minęło może z dziesięć lat, od jego kilkanaście. Pod koniec października odebrałem telefon
– Jest pan jeszcze na Szczytnickiej? Poznaje mnie pan?
– Jestem na Szczytnickiej, ale prawdę mówiąc, nie poznaję.
– Mówi Edek, kiedyś często u pana bywałem.
– Tak, teraz poznaję.
– Jestem teraz w domu opieki społecznej w Łodzi, ale żona mi umarła i przywiozą mnie na grób żony. A kupiłem tu srebrną cukiernicę i kilka obrazków, malarz nazywał się A. B. może pan sprawdzić w katalogu, jest po szkole. Będzie pan w poniedziałek w firmie mogę podejść?
– Pewnie, niech pan podejdzie. Pooglądamy.
Myślę o tym, że jak zaczął przychodzić to już był po sześćdziesiątce — żona była młodsza. To teraz musi mieć po osiemdziesiątce. Nie przychodzi przez cały kolejny tydzień, a przypomina mi o nim cukiernica, którą kupuję od innego klienta. Mówię o nim Agnieszce a ona przytomnie zauważa:
– A kiedy on do Ciebie dzwonił dokładnie? To nie było w Halloween?
– Tak, było.
Od tamtej pory Edek więcej nie przyszedł i nie zadzwonił, ale w Halloween telefon odbieram drżącą ręką.
autor: Stanisław Karolewski ( https://szarlatan.pl/szarlatan-stanislaw-karolewski/ )
Ta miniatura na youtube: https://youtu.be/v0Q_-_fwpAs
Inne miniatury na: https://szarlatan.pl/category/wyznania-antykwariusza/
oraz https://facebook.com/Szarlatan
youtube: https://www.youtube.com/@TVSZarlatan
- Views189129
- Likes0