Do wiosny! Wyznania antykwariusza 010 Stanisław Karolewski
Krajobraz wypełniają szarości i brązy. Jeziorko albo staw obrośnięty zeschłą trzciną, wyżej późnojesienna łąka, w tle zaś lasek – o tej porze roku to puste pnie. Tylko dwie brzozy na skraju wyróżniają się swoją mocniejszą, czarno-białą plamą. Poranna mgła jeszcze nie do końca opadła i zmiękcza całość. Przy drodze bruzdy ziemi zaoranej na zimę. Znam ten pejzaż z pamięci z jakichś przeszłych pokoleń, z innej młodości niż ta, którą pędziłem w mieście – a może ze sztuki – zaraz wypadnie bażant i będzie jak u Chełmońskiego.
Droga toczy się dalej, google maps już dziesięć minut temu pokazywał: jesteś u celu, ale prócz tych błotnistych małych jeziorek lub stawów i wyłaniającego się przydrożnego krzyża nic tu nie ma. Zaczynam myśleć, że zabłądziliśmy, może nie trzeba było zjeżdżać tak szybko z szosy albo przy pierwszym rozwidleniu pojechać w lewo, ale na kartce mam wyraźnie zapisane: za mostkiem przy wierzbie skręcić w prawo w pola i na pierwszym rozwidleniu znowu w prawo.
Wreszcie jest – w powietrzu czuć dym, a za kępą drzew prześwituje dom. Długi parterowy barak z płaskim dachem, tylko na krótkim odcinku podniesiony o pół piętra – pewnie mini stryszek. Nie ma żadnych innych zabudowań – wzrok szuka garażu, kurnika lub komórki, szopki na narzędzia, ale jest tylko ta sama co wszędzie, zaczynająca się tuż za progiem domu łąka.
Na nasze przywitanie z domu wychodzi starszy mężczyzna:
– Byłem górnikiem, kupiliśmy to za pieniądze z odprawy jak zamykali kopalnie. Nie byłem tacy jak inni, że za kopalnię dałbym się posiekać. Szedłem do roboty, bo miałem rodzinę – żonę i córkę, ale jak się dowiedziałem, że nas redukują przyjąłem to z ulgą. Tutaj mi się podobało, bo wokół jest tyle przestrzeni – można po tych polach ścigać się z wiatrem, a na Śląsku zawsze jest ciasno i na ziemi i pod ziemią.
Dom to cztery pokoje i kuchnia w amfiladzie. Już w przedpokoju na meblach z lat dziewięćdziesiątych stoi kolorowe szkoło i później w każdym z kolejnych pokoi – Huta Tarnowiec, Barbara, Sudety, jest nawet Krakowski Instytut Szkła i Łysa Góra.
Moja żona to kupowała – też dostała odprawę, chociaż pod ziemią nigdy nie była. Siedziała w kadrach. I jeszcze byliśmy na wycieczce – pokazuje siebie sprzed trzydziestu lat na zdjęciu wiszącym nad kanapą. Stoi z żoną na jakiejś rajskiej wyspie – w tle zielony gąszcz palm, a na rękach mają olbrzymia papugę i kilka małych papużek.
Szkła są bardzo zakurzone, ale poza tym w nienagannych stanach – widocznie kurz dobrze konserwuje – a skoro tak, to pewnie dożyję setki.
Nikt w tych wazonach kwiatów nie trzymał, może jeden czy dwa mają jakieś rysy reszta trafiała prosto ze sklepu na te meble. Proponuje nam jeszcze gąsiory do wina – ma ich kilkanaście w ostatnim pokoju. Część jeszcze pełna. Obok na regale pełno butelek, które objaśnia nam ze znawstwem – te żółte, to brzoskwiniowe, czerwone to wiśnia i winogron, słomkowe biały winogron bułgarska odmiana i jabłkowe, ale różnią się jeszcze zawartością alkoholu i słodyczą – każdy z owoców występuje w różnych wersjach. Ma też swoje mieszanki – dereń, pigwa, jarzębina, głóg, gruszka; albo czarny bez, miód, mięta – ale to już nalewka. Zdejmuje równie zakurzoną co wazony butlę i pokazuje nam pod światło – wcześniej wydawała się całkiem czarna, teraz widać że to czerń zbrudzona czerwienią i przypomina kolor dojrzałych czereśni. Czereśnie też ma – nalewka sprzed kilku lat. Trzyma je w małych dwustumililitrowych butelkach.
Oferuje nam jeszcze album rodzinny – córka powiedziała, że mam zabrać tylko jedną walizkę. Wyprowadza się do Berlina. A to moja wnuczka – na zdjęciu stoi młoda kobieta, pracownica korporacji, której nazwę dziadek wymawia z lubością. Ubrana jest w żółtą marynarkę i fioletowe kozaki. Nosi olbrzymie okulary przeciwsłoneczne w zielonych oprawkach. Mężczyzna sięga po kolejny album – tym razem stary. Jego rodzice przyjechali na Śląsk z okolic Kamieńca Podolskiego. – Może dlatego zawsze źle się czułem w kopalni? – Na czarno-białych zdjęciach dwór – dziadek był zarządcą. Wesele – goście siedzą wzdłuż stołów wystawionych w ogrodzie. Również w ogrodzie z mundurowym. Kilka zdjęć ikon, na jednym karabela i żupan. Lwów – wąsacz w cyklistówce i z kapucynką na ramieniu.
Dom i tak musiałbym sprzedać, bo tu będzie autostrada. – poprawia się: – obwodnica szybkiego ruchu. To już wolę być ze swoimi. Moi rodzice zostawili dom, bo się zmieniły granice. Dziadek też został zarządcą, po tym jak pradziadek musiał sprzedać dwór. Cały czas jedziemy na zachód, pewnie wnuczka wyląduje w Hiszpanii, a prawnuki już tam – wskazuje na zdjęcie nad kanapą, pełne palm i turkusowych lagun.
Jedziemy powolutku. Wprawdzie dobrze zabezpieczyliśmy szklaną kolekcję, ale strzeżonego… Słońce jest już w zenicie, ale o tej porze roku ledwie przebija się przez warstwę niskich chmur. Woda w kałużach ustępuje naszym oponom. Na horyzoncie znów te stawiki i wyschnięte łąki. Toczymy się jak przez step. A głęboko w piersi czuję zew – chwycić jedną z dwóch podarowanych nam butli, opróżnić ze słodkiego czerwonego nektaru – przywdziać żupan, dosiąść konia, dodać gazu i jedną ręką na kierownicy, a z drugą zaciśniętą na karabeli pędzić przez horyzont choćby to miało oznaczać uwolnienie z bagażnika setek kolorowych odłamków – barwnych motyli. Pędzić w stronę zachodzącego słońca. I pędzić tak do wiosny. Do wiosny!
autor: Stanisław Karolewski ( https://szarlatan.pl/szarlatan-stanislaw-karolewski/ )
Inne miniatury na: https://szarlatan.pl/category/wyznania-antykwariusza/
oraz https://facebook.com/Szarlatan
youtube: https://www.youtube.com/@TVSZarlatan
- Views140063
- Likes0